Też tak macie, że każde pomieszczenie – bez względu na to czy jesteście minimalistami czy tzw. chomikami, co kochają bibeloty i najchętniej zapełniliby każdy najmniejszy wolny kącik – musi mieć stałe elementy bez których ani rusz się nie obejdziecie? Jestem przekonana, że tak. Różni nas tylko motywacja – albo wygoda, albo estetyka albo to, że pewne przedmioty i sprzęty pozwalają nam po prostu odetchnąć w tym zabieganym świecie. Przedstawię Wam zatem mój sypialniany zestaw idealny, bez którego nie zasnę z tym dobrze wszystkim znanym poczuciem „tak… to właśnie to”.
Mój osobisty must have w sypialni po części już znacie, bo składa się on z czterech elementów, z czego trójce z nich poświęciłam osobne posty, do których możecie oczywiście powrócić. Zestaw idealny, który pozwala mi na naprawdę luksusowy sen, to przede wszystkim dopasowany materac – u mnie to Pan Memo Dynamic. Materac termoelastyczny, który spełnia swoje zadanie dla nas już jakieś 5 lat i naprawdę niczego nie można mu po tym czasie zarzucić, wręcz mogłabym rozpisywać się o jego zaletach, ale to już kiedyś zrobiłam tutaj. Następny krok do lepszego snu uzyskałam dzięki zamianie tradycyjnej poduszki na podgłówek termoelastyczny Tulip (klik – poczytajcie moją recenzję). Serio bez Tulipa sen, to… nie sen, to czuwanie, kręcenie się i rozkminy „czemu nie wzięłam go ze sobą?! czemu?!” (to podczas wyjazdów). Wyższy level snu zapewniła mi też kołdra Tree and Goose. Opisałam ją Wam w naszym szalonym wpisie tutaj (fajnie było wrócić do tych fotek swoją drogą :)). Rodzinna fascynacja tą puchową kołdrą trwa zresztą po dziś dzień, a walki o nią toczą się w milczeniu każdej nocy. Oczywiście bezsprzecznym zwycięzcą jest Em, który już bez ogródek oświadcza tacie wieczorem, że jak przyjdzie nad ranem to „pamiętaj tata, daj mi dużo kołdry, duuużo”. Mała podpowiedź zatem ode mnie – doświadczonej w bojach: kołdra w rozmiarze 200×220 nie gwarantuje Wam tego, że będziecie się nią mogli otulić tak od stóp do głów. No chyba, że eksmitujecie dzikich lokatorów z własnego łóżka…
Oto moja „Wielka Trójka”:
Przyszedł czas na Czwartego Wspaniałego! Wraz z nowym miejscem, nową sypialną, zostaliśmy obdarowani oryginalną lnianą pościelą polskiej marki Mijo Line. Nie miałam wcześniej doświadczenia z tego typu pościelą, ale to nie było przeszkodą w tym, by pokochać ją miłością bezgraniczną zaraz po pierwszej nocy. Najbardziej doceniam w niej prostotę, naturalność i niepowtarzalny design. Najwyższa jakość europejskiego lnu jest naprawdę zauważalna w użytkowaniu i najczęściej dzieje się tak, że pościel ściągamy do prania, a potem najchętniej zakładałabym ponownie tę samą zaraz po upraniu (powstrzymuje mnie jedynie fakt, żeby nasi regularni goście nie pomyśleli, że jej nigdy nie zmieniam ;)) Tutaj pościel w naszej jeszcze niedokończonej i nieco pustej sypialni, choć dzięki niej i tak pokój stał się już o niebo bardziej klimatyczny.
Mnie osobiście najbardziej urzeka sama faktura materiału, naturalny kolor i te przepiękne troki, które dają +100 do wyglądu! To jednak szczegół robi robotę. Mega piękna rzecz, bardzo naturalna i wygodna. Zastanówcie się – może to pomysł na nietuzinkowy prezent? W końcu grudzień już za pasem. Dużą zaletą jest właśnie naturalna barwa, dzięki czemu to będzie zawsze trafiona decyzja, bo doskonale wpisze się w każdym stylu i każdej kolorystyce sypialni. Len użyty do wykonania pościeli jest w 100% organiczny i biodegradowalny, specjalnie zmiękczany by był przyjemny dla skóry, jednak nadal pozostający bardzo trwałym. Tkanina jest bardzo chłonna, dostosowuje się do temperatury ciała i długo zachowuje świeżość. Polecam, ja jestem oczarowana!
A teraz odbiegając od tematu TOP4 w sypialni, specjalnie dla Was kilka ujęć od nas. Pamiętacie wpis o roślinach i o tym jak są one ważne? Ja pokochałam ten trend we wnętrzach i sukcesywnie zwożę nowe okazy, przesadzam, podlewam, zaszczepiam nowe. No dobra, czasami po cichu pozbywam się tych, którym jednak nie odpowiadała moja opieka… Przymknijcie oko na pewne jeszcze niedoróbki – kable, przedłużacze i inne „kwiatki”. A w zasadzie nie! Patrzcie właśnie na kwiatki, bo to o nie tutaj chodzi.
Na koniec coś z cyklu „chwalę się, a co!” i moje małe usprawiedliwienie tak długiej przerwy w nadawaniu. Dwa z foteli już Wam kiedyś prezentowałam, dziś tylko w ładniejszych aranżacjach. Ten trzeci, to nie uwierzycie, fotel – pamiątka po mojej babci. Sama szlifowałam i malowałam. Choć tak naprawdę zabezpieczyłam go tylko bezbarwnym lakierem, żeby został taki „sote”, ze wszystkimi swoimi ubytkami i tym samym z bagażem dużej i długiej historii. Rozsmakowałam się w tych przeróbkach na maksa, wieczorami szperam w internecie i szukam jakichś zapomnianych i niechcianych perełek. Nie zawsze niestety kończy się to pozytywnie. Dziś na przykład przeżyłam gigantyczne rozczarowanie. Wyszukałam PIĘKNĄ, STARĄ, DREWNIANĄ SZAFĘ, no taką że nie wiem co. Przekonałam A. aby mi ją odebrał wraz z pomocnikiem. Zgodził się. Wynajął przyczepę. Pojechał. I zadzwonił do mnie. Że jej nie chcę na pewno, bo jej stan ZNACZNIE, ale to ZNACZNIE odbiega od zdjęcia i opisu. Jest smutek, bo ja już od trzech dni o niej marzę i planuję i w myślach szlifuję i maluję i podziwiam 🙁
Na zdjęciu z babcinym fotelem widzicie również stolik z plastra drewna. To też moje dzieło, „rencami robione”. Frajda jest wielka, jednak trzeba mieć trochę czasu i cierpliwości aby przebrnąć przez cały proces twórczy. Wiadomo natomiast, że im trudniej, tym satysfakcja jest większa. W przypadku fotela najwięcej wysiłku wymagało zdjęcie poprzedniej powłoki i fakt, że z racji na stan fotela, trzeba było go w międzyczasie nieco rozczłonkować.
Kochani, w erze wszech panującej płyty paździerzowej, naprawdę polecam przyjrzeć się Waszym i znajomym Wam strychom. Tam się kryją cuda!
Najnowsze komentarze